„I pomyśleć, że dzisiaj rano śnieg padał nam na głowy!” - tymi słowami powitaliśmy cypryjską ziemię – tam prawie lato, w Polsce jeszcze pogoda postanowiła zafundować białe święta, szkoda, że wielkanocne.
Pełni zapału ruszyliśmy z Larnaki do Pafos, w
którym miały brać początek nasze wspaniałe wyprawy rowerowe na wypożyczanych dwóch
kółkach. Uznaliśmy, że jedziemy na tak krótki czas, że przewożenie własnych
będzie mało opłacalne – korespondencję z wypożyczalniami w Pafos kontynuowałam
przez cały miniony tydzień, po to by ostatecznie dowiedzieć się, że rowery
owszem możemy mieć, ale dopiero od drugiego dnia pobytu na wyspie.
Zatrzymaliśmy się
w Kato Pafos, czyli Dolnym Pafos, części miasta położonej bezpośrednio nad
morzem, pełnej wąskich uliczek z niską zabudową, charakterystyczną dla południa
Europy, i miłych restauracji. Gdzieniegdzie, pomiędzy budynkami, dawało się
dostrzec turkusowe morze. Po prostu wakacje.
Gdy już
rozpakowaliśmy się w mieszkaniu udostępnionym przez znajomych, poszliśmy na
kolację. Nasz wybór padł na chińską restaurację położoną przy jednej z głównych
ulic. Urocza właścicielka, Chinka mieszkająca na Cyprze od 15 lat, zaserwowała
nam tradycyjne dania swojej kuchni i jednocześnie przybliżyła codzienne życie
mieszkańców wyspy. Rdzennych mieszkańców określiła jako miłych i pogodnych, ale
niezbyt pracowitych, wg jej słów na wyspie pracy nie brakuje, tylko trzeba ją
chcieć wykonywać. Po kilkunastu latach spędzonych na Cyprze nasza restauratorka
czuje się Cypryjką, ale zapytana o to, gdzie jest jej dom, bez chwili namysłu
odpowiada „w Chinach!”.
Następnego dnia, o
poranku, pełna wiary i nadziei ruszyłam w miasto w poszukiwaniu miejsca, które mogło
pomóc zaspokoić nasz głód rowerowy (wypożyczenie bicykli wzięłam na siebie, bo
to mnie przede wszystkim korba kręci). Dzięki wskazówkom spotkanej poprzedniego
dnia Chinki już po kilku krokach wypatrzyłam to, czego potrzebowałam – rząd
równo ustawionych rowerów z daleka rzucał się w oczy, a ja czym prędzej
rzuciłam się na dwa górskie. Tym razem obsługiwał mnie Rosjanin, który od
czterech lat spędza wakacje na Cyprze, przy okazji pracując w wypożyczalni
rowerów „czego chcieć więcej? Słońce, ciepło, piękne otoczenie, przyjemna praca
– to wakacje”. Zabawna to była konwersacja, gdyż niekiedy słowa brakujące po
angielsku zastępowaliśmy rosyjskimi i odwrotnie, gdy postanowiliśmy odświeżyć
język, którego uczyliśmy się w podstawówce.
W końcu, szczęśliwi,
dosiedliśmy naszych rumaków – na ten dzień celem była Petra Tou Romiou –
miejsce oddalone od miasta o ok. 30 km, w którym, według legendy, Afrodyta
wynurzyła się z morskich fal. Ruszyliśmy przez miasto, starannie unikając jazdy
po jezdni – lewostronny ruch skutecznie nas odstraszał od tego typu
„ekstremalnych” wyczynów, ale generalnie poruszanie się w mieście jest łatwe i
przyjemne, ze względu na dość dobrze rozwiniętą sieć dróg rowerowych. Pojechaliśmy
więc nadmorską promenadą, mijając po drodze mniejsze i większe hotele,
napawając się słońcem i wiatrem. Początkowo asfaltowa ścieżka rowerowa (uwaga
na krawężniki i słupki) zamieniła się w gruntową drogę biegnącą wzdłuż samego
brzegu. Widoki fantastyczne – turkusowa woda i błękitne niebo – po prostu raj
na ziemi, szczególnie dla takich jak my – spragnionych słońca po szarej,
polskiej zimie. Po paru kilometrach droga odbijała w głąb lądu i już na samym
zakręcie zaskoczył nas nietypowy element krajobrazu – niewielka kapliczka w
tradycyjnym, greckim stylu, wysokości ok
50 cm otoczona pluszowymi zabawkami – widać, że większość z nich leży tam już
dość długo, bo żywe barwy dawno odeszły w niepamięć. Niestety nie znaleźliśmy
żadnej tabliczki wyjaśniającej na co patrzymy, mogliśmy jedynie snuć domysły,
że może jest to miejsce upamiętniające jakieś dziecko, wypadek czy inne
tragiczne wydarzenie.
Dalsza droga wśród
pól budziła pragnienie uwiecznienia otaczających nas zapachów i dźwięków –
gorzki, orzeźwiający zapach polnych ziół mieszał się z upajająco słodkim
zapachem drzew pomarańczowych i ćwierkaniem cykad. Jaka szkoda, że nie można
uwiecznić zapachu! Mnie dodatkowo zachwycały osty rosnące w rowach – piękne,
amarantowe, o cudownie ostrych i długich liściach oraz łany żółtych kwiatów
kształtem przypominających nasze rumianki. W zachwyt wprawiały mnie również
niewielkie fragmenty plantacji trzciny cukrowej (swego czasu uprawa trzciny
stanowiła istotny element cypryjskiej gospodarki) – traw wysokich na 4 metry
chyba jeszcze nie widziałam.
Po przejechaniu
kilku kilometrów polnymi drogami wyjechaliśmy na asfalt, na szosę nr B6 –
grzecznie na lewą stronę choć budziło to nasz wewnętrzny sprzeciw. Chłopak w
wypożyczalni ostrzegał nas przed poboczami, potencjalnie niebezpiecznymi dla
opon – faktycznie, wyglądały groźnie, uzbrojone w odłamki szkła i inne ostre
elementy – bezpieczniej było jechać jezdnią i mieć nadzieję, że nadjeżdżające
samochody spokojnie nas ominą. Po drodze do Petra Tou Romiou chcieliśmy
podjechać do miasteczka Kouklia (Kuklia) oddalonego o ok. 15 km od centrum Pafos,
w którym można zwiedzić ruiny sanktuarium Afrodyty i obejrzeć eksponaty
pochodzące z czasów przed naszą erą – naczynia, ozdoby, groty włóczni i strzał
oraz wiele innych przedmiotów codziennego użytku.
Droga do miasteczka to
podjazd na ok. 85 metrów, o dość dużym stopniu nachylenia – w połowie drogi
uznałam, że jest mi zdecydowanie za gorąco (wiadomo – im bliżej słońca tym
cieplej) i redukowałam warstwy odzieży. Wysiłek włożony w pokonanie wzniesienia
w całości zrekompensowały widoki – morze z tej wysokości było jeszcze bardziej
błękitne, a rośliny w dolinie jeszcze bardziej zielone.
Zwiedzanie muzeum
rozpoczęłam od sesji zdjęciowej gigantycznej
opuncji, a następnie eukaliptusów – pięknie kwitnących na żółto. Sam
teren muzeum nieco rozczarowuje, mieliśmy wrażenie, że można było całość
pokazać atrakcyjniej, np. budując makiety jak mogły wyglądać budynki, których
zachowane fragmenty oglądaliśmy. Brakowało nam też opisów tego co widzimy.
Znacznie ciekawsze są sale wystawowe, w których prezentowane są dawne
przedmioty odnalezione w czasie prac wykopaliskowych. Podczas zwiedzania
ekspozycji podziwialiśmy kunszt rzeźbiarza, który 4-5 wieków przed naszą erą z
niezwykłą precyzją wykuwał w kamieniu sentencje poetów. Zachwyt budziły też
przedmioty codziennego użytku – misy, wazy, dzbanki, ozdoby. Ciekawym obiektem
jest gliniana wanna – zdecydowanie zbyt krótka by współcześnie można się było w
niej wygodnie wykąpać, której powstanie datowane jest na późną epokę miedzi (poprzedzającą
epokę brązu). Mieliśmy niemiłe uczucie, że nasi przodkowie w tym czasie
odziewali się w skóry i daleko było jeszcze do skodyfikowania naszego języka i
korzystania z wanny. W niewielkiej sali telewizyjnej wyświetlany jest film o
historii miejsca, a miły chłód panujący wewnątrz zachęca do pozostania tam
nieco dłużej.
Po spacerze i ok.
25 przejechanych kilometrach trochę zgłodnieliśmy. Kouklia to miejsce
klimatyczne, w którym można poczuć ducha wyspy, który ma czas, nigdzie się nie
spieszy, jest przyjaźnie nastawiony do życia, ludzi i zwierząt (szczególnie
tych, wymienionych w restauracyjnych menu). Przy skrzyżowaniu głównych dróg
jest kilka niewielkich tawern ze stolikami wystawionymi na zewnątrz lub
skrytymi w cieniu werandy, ze starszymi mężczyznami leniwie grającymi w
tradycyjne gry. Nikt się nie spieszy, kierowcy przejeżdżający samochodami
głośno i radośnie pozdrawiają znajomych siedzących przy stolikach. Wakacje
każdego dnia.
Po posiłku
(wybornym panierowanym bakłażanie) ruszyliśmy dalej. Jak było pod górę, tak
musi też być w dół, więc zgodnie z tą zasadą ruszyliśmy „z górki na pazurki” -
szybki i intensywny zjazd, przerwany jedynie krótką wizytą na wiejskim
cmentarzu, doprowadził nas z powrotem do drogi B6 biegnącej w kierunku Limassol
i do celu naszej podróży. Po niedługiej jeździe szosą, wypatrzyliśmy znak
„Petra Tou Romiou – nature trail” – szlak pieszo-rowerowy wytyczony na terenie
Leśnego Parku Narodowego Petra Tou Romiou.
Zjechaliśmy na cudowną, gruntową
ścieżkę, biegnącą na krawędzi urwiska, prowadzącą w górę i w dół, po kamieniach
i po nieco bardziej wyrównanej nawierzchni – coś fantastycznego! A do tego
widoki zapierające dech w piersiach! Migocząca w promieniach zachodzącego
słońca woda, soczysta zieleń w dolinach, skały wyrastające z morza – można tak
bez końca. A do tego trochę rowerowego wysiłku, przy lepszej lub gorszej
współpracy sprzętu (przerzutki w moim bicyklu odmawiały posłuszeństwa, a
hamulce zgrzytały jakby już zdążyły zapomnieć o czymś takim jak klocki
hamulcowe). Warto było porzucić nudę i komfort oferowane przez asfalt. W końcu
zdecydowaliśmy się zawrócić w kierunku domu nie dojechawszy do słynnej skały –
nie wiedzieliśmy ile jeszcze drogi przed nami, słońce chyliło się ku morzu, by
schować się w jego odmętach, a do domu mieliśmy ok 30 km jazdy (po lewej
stronie drogi...). Aż żal było opuszczać tę piękną, malowniczą ścieżkę, która
jednak nie doprowadziła nas do miejsca narodzin bogini (później przeczytaliśmy,
że łatwo jest przeoczyć dojście do skał). Po drodze minęliśmy miejsce
przygotowane dla turystów – z parkingiem, zacienionymi stolikami, fontanną z
pitną wodą i … ścieżką prowadzącą na dół, na plażę u podnóża góry Afrodyty.
Widzieliśmy ścieżkę, wiedzieliśmy plażę, ale nie dostrzegliśmy skały, którą
oglądaliśmy wcześniej na zdjęciach, więc pojechaliśmy dalej.
Powrót do Pafos
był szybki i bez szczególnych atrakcji, poza jednym długim i szybkim zjazdem, z
którego radość psuło mi przednie koło, które miało problemy z utrzymaniem
prawidłowego toru jazdy. Następnego dnia pierwsze kroki skierowałam do
wypożyczalni – żeby je wymienić na mniej scentrowane i żeby oczyścić i
nasmarować łańcuch, który podczas powrotu do miasta wydawał potępieńcze jęki.
Drugiego dnia
ruszyliśmy w drugą stronę – na zachód od miasta. Pierwszy przystanek mieliśmy
już niecały kilometr od domu – przy tzw. grobach królewskich – miejscu pochówku
dawnych możnych i ważnych osobistości, które powstawało w IV i III w. p.n.e. Skąd
zatem nazwa „królewskie” skoro nie odnaleziono tam grobu żadnego z władców?
Zapewne ze względu na ogrom tego kompleksu i bogactwo samych grobowców – widać,
że nie chowano tam przeciętnych mieszkańców miasta.
Na terenie
starożytnej nekropolii usytuowanych jest ok. 100 grobowców wykutych w litej
skale. Część z nich jest zbudowana na planie zbliżonym do ówczesnych domostw,
ozdobiona kolumnami i freskami (częściowo zachowanymi). Wejście do każdego z
nich to niesamowite wrażenie, szczególnie gdy uświadomimy sobie ogrom wysiłku i
pracy włożony w ręczne ich wykucie. Mnie po raz kolejny zachwyciły rośliny –
cyklameny, znane w Polsce jako rośliny doniczkowe, tam rosnące dziko, w
rozpadlinach skalnych. Poza tym fantastycznie wyglądają szarawe, miejscami
różowe, fioletowe i żółte „poduszki” z krzewinek, których nazw nie znam.
Zanudzałam K swoimi zachwytami nad wirtuozerią przyrody, która tworzy
najpiękniejsze ogrody – co z tego, że niektóre z nich mają pół metra
kwadratowego powierzchni? Harmonia i delikatne piękno są uniwersalne,
niezależnie od powierzchni.
Początkowo uważnie
czytaliśmy każdą tabliczkę, przy każdym mijanym grobowcu, niemniej po jakimś
czasie skupiliśmy się tylko na oglądaniu – w pełnym słońcu trudno było się
skupić na opisach poszczególnych komnat, założeń architektonicznych i osób tam
pochowanych. Po spacerze i krótkim leniuchowaniu w cieniu pachnących sosen,
ruszyliśmy dalej, aż do przyjaznej plaży oddalonej o ok. 9 km i przyjaznego
baru See You, w którym pracuje sympatyczna Słowaczka. Jak zwykle wdaliśmy się w
luźną pogawędkę przy okazji pytając o to, jak się jej żyje z dala od rodzinnych
stron. Okazało się, że należy do grona osób zadowolonych z przeprowadzki, bo
życie na Cyprze jest łatwe, bez zmartwień i problemów słowackich „po prostu
pracuję i żyję – czego chcieć więcej?”. Po lekkiej sałatce i mocnej kawie,
ruszyliśmy z powrotem – znowu wybrzeżem – częściowo gruntowym, częściowo
bardziej cywilizowanym, zaadaptowanym na piękną promenadę dla mieszkańców
okolicznych hoteli i willi. Widok latarni morskiej w Pafos był znakiem, że
kończy się nasza cypryjska przygoda – wynik drugiego dnia przyprawia nas o
rumieniec wstydu, ale cóż, w końcu byliśmy na wakacjach i udzieliła się nam
leniwa atmosfera. Byliśmy tam dla przyjemności. Aż żal było się rozstawać z
wypożyczonymi rowerami, bo to był znak, że wracamy na północ Europy, do wciąż
niezbyt ciepłej Polski.
Ceną za wszystkie wrażenia i piękno, które oferuje
Cypr, była utrata klucza rowerowego – celniczka w Larnace nie dała się
przekonać, że jest to narzędzie pokojowe, służące tylko dobru i przyjemności i
nie pozwoliła wnieść na pokład i wyrzuciła go do lotniskowego kosza na śmieci,
twierdząc, że to niebezpieczne, ostre narzędzie. Na nic zdawały się
tłumaczenia, że to tylko klucz rowerowy, była nieubłagana. Cóż, nie każdego
„korba” kręci. Żałowaliśmy, że nie starczyło nam czasu na wyprawę w góry
Troodos, po których (z tego co wyczytałam w Internecie) prowadzą dobrze
przygotowane szlaki rowerowe, można też wybrać się na wyprawę organizowaną
przez lokalne firmy i wypożyczalnie rowerów. Z przyjemnością wrócę w tym celu
na Cypr jesienią lub wiosną, kiedy panują temperatury przyjazne dla
rowerzystów.
Tekst został opublikowany na łamach miesięcznika "RowerTour" w marcu 2016
Tekst został opublikowany na łamach miesięcznika "RowerTour" w marcu 2016
Komentarze
Prześlij komentarz