Wszystko zaczęło się niewinnie – jadwisiński weekend jakich wiele i niewiele, dobre towarzystwo, śpiewy, hulanki, swawole przy ognisku. W takich właśnie okolicznościach poznałam Kaśkę, a było to spotkanie brzemienne w skutkach.
Kasia biega. Niby nic, ale ona biega ekstremalnie, 50 km to dla niej bułka z masłem, 100 km darzy jeszcze jakimś szacunkiem. Nie tylko biega, ale też o tym napisała książkę, którą, na swoją zgubę (a raczej moich kolan), przeczytałam i wsiąkłam. Ja też tak chcę!Harpagan, czyli gdzie ja jestem?
Okazja nadarzyła się wkrótce po tej lekturze – padła
propozycja wyjazdu na Harpagana. Nazwa niezła, zapał też, ale umiejętności
nawigacyjnych brak. K kręcił nosem (wiadomo – zodiakalna Panna), ja jak
zwykle byłam pełna optymizmu i beztroski (słońce w Wadze), że jakoś damy radę,
że to coś nowego, ciekawego no i będziemy mogli to zaliczyć oboje. Zakładany dystans
– 25 km, a jaki będzie w rzeczywistości to zobaczymy. „Pobiegniesz, ale musisz
wcześniej przebiec 15 km za jednym zamachem” powiedział K, a ja przebiegłam
– pozwolił biec. Więc przebiegłam jeszcze 18 km, żeby nie było, że potrafię
tylko 15. Te przedstartowe osiągnięcia podniosły mnie na duchu, a dystans
przestał być tak abstrakcyjny.
To mój kompas, z którym ruszyłam na Harpa |
W sobotę rano – pobudka – rzadko tak dobrze się wstaje, jak
wtedy gdy ma się perspektywę włóczenia po lesie z mapą, której nie umie się
czytać i to w siąpiącym zimnym deszczu. Ale przygotowania poranne przebiegły
sprawnie i już o 8:45 byliśmy w bazie (start o 9:00), stanęliśmy w kolejce po
numery startowe, chipy, do depozytu i na siku. Zdążymy, przecież startu nam nie
zamkną. Gdy dotarliśmy na linię startu (jeszcze bez map) Marcin M. już tam był
i niecierpliwie drobił nóżkami „No chodźcie, chodźcie, przecież start był już 5
minut temu!” Poszliśmy po mapy (nie wiem po co, chyba jedynie po to, żeby mieć
pamiątkę), przekroczyliśmy linię startu i … pobiegliśmy w nieznanym nam[1]
kierunku i z nieznanych do końca powodów. Ale Kaśka z Marcinem leciała,
lecieliśmy i my. Na początku trochę po uliczkach Sierakowic, ale potem już
wzdłuż lasu, po niewielkiej skarpie prosto na pole z niedawno skiełkowaną
oziminą. No i buty już były przemoczone. Całe szczęście od góry już było sucho,
nie padało. Wylecieliśmy na drogę przeganiając główną grupę i pognaliśmy dalej,
prosto na punkt umieszczony na skrzyżowaniu polnych dróg. Piiip! Punkt
zaliczony, numery zapisane – gnamy dalej wierząc, że nasze doświadczone
towarzystwo wie co robi. Wbiegliśmy w las i chwila konsternacji – zaraz, tu
miały być drzewa! Tymczasem była wygolona górka. No dobra, chwila
zastanowienia, zorientowanie mapy, kompasy poszły w ruch. Decyzja – lecimy w
dół. Polecieliśmy. „Ta przecinka będzie dobra, idziemy” – poszliśmy – Marcin
przodem, potem ja. I nagle Marcin zmalał o pół metra – nasza przecinka okazała
się wyschniętym bagnem, które jednak nie wyschło tak całkiem i potrafiło złapać
za nogę. Ledwo Marcin się wydostał, usłyszeliśmy za sobą krzyk kolejnej ofiary
„suchego” bagna. Po wyciągnięciu wszystkich niedoszłych topielców ruszyliśmy
przed siebie (my już po raz drugi będąc na bagnie powiedzieliśmy w tym roku
„jak to dobrze, że było suche lato”) i już bez przygód trafiliśmy na kolejny
punkt. Piiip! Zaliczone.
Teraz prosto, do szosy, a z szosy na polne drogi, przez płot
i przez las. Było pięknie – buczynowy las jesienią jest złoto-pomarańczowy na
drzewach i na ziemi, a liście cudownie szeleszczą pod nogami i pachną
upajająco. Ale z Marcinem nie sposób zachwycać się przyrodą, bo on gna, bo on
leci, bo pogania. Nawigowanie idzie mu nieźle, więc zdecydowaliśmy się go nie
zgubić i dopasować do dyktatorskich zapędów. Gdzie się dało to pędem – trochę w
górę, trochę w dół, gdzie się nie dało, albo strach przed skręceniem nogi był zbyt
duży – szybkim marszem. Wybiegliśmy na świeżo zaorane pole – można je było
okrążyć lub przebiec na ukos, ale w końcu to bieg terenowy więc błoto na butach
musi być – poleciałam na ukos.
Potem już trochę spokojniejszy choć szybszy odcinek –
asfalt, potem polna droga, a potem znowu asfalt. I wtedy po raz pierwszy (i
ostatni) podczas tej imprezy wiedziałam gdzie jestem – zakręt i jeziorko leśne
obok drogi były tak charakterystyczne, że udało mi się je namierzyć na mapie.
Mała rzecz, a cieszy. Ale zaczęły się problemy z lewym kolanem – bolało i nie
chciało się prawidłowo zginać. Kurczę, kiepsko, dopiero 18. czy 19. kilometr,
jeszcze kilka punktów do zaliczenia. Kicha, wstyd się przyznać, nie chcę być
zamulaczem… ale niestety, stało się, nie dałam rady już biec. Masaże robione
przez K pomagały tylko na chwilę. Wtedy Marcin się odłączył, poleciał
dalej z motorkiem w… Kaśka z Łysiem została, solennie obiecując, że nas nie
zostawi, że doprowadzi do domu. Kochana jest. Teraz już spokojnie ruszyliśmy
drogami – polnymi, leśnymi, przez wioski. Widoki fantastyczne - lekko
pofalowany teren, lasy wybarwione jesienią, słońce i ten specyficzny jesienny
kolor nieba. Bajka.
Kasia prowadziła nas od punktu do punktu jak po sznurku (i
na sznurku, jak cielątka). Znaleźliśmy nawet czas na zaprzyjaźnienie się z wioskowym
kundelkiem – ze śliczną mordką i strachem w ślepiach, które mówiły „niech mnie
ktoś pogłaszcze”. Serca się krajały, a załkały na widok szczeniaka – puchatej
kulki, na łańcuchu grubszym od niego. Dla nas, mieszczuchów, coś zupełnie
niepojętego.
Ze wspomnieniem mokrych psich oczu ruszyliśmy dalej – nogi
sztywniały coraz bardziej, tempo nie powalało, ale „napieraliśmy”. Do mety
mieliśmy jeszcze tylko ok. 5-6 km. Dojdę! Odbijaliśmy kolejne punkty, ostatnim
miała być meta. Zza lasu wyłoniły się Sierakowice, potem pomiędzy domami
dostrzegliśmy szkołę–bazę i tak powłócząc nogami „wpadliśmy” na metę. Kasia 4.,
ja za nią – jak na takie tempo spowodowane moimi problemami kolanowymi –
świetny wynik! Zasługa nawigatora z psem u pasa – Łyskiem, który musi biegać i
sprawdzać wszystkie śmieci w zasięgu ciekawskiego nochala.
[1] Opisy
dotyczące niewiedzy i dezorientacji dotyczą tylko mnie i K, Kasia i
Marcin M. doskonale wiedzieli co robią.
Komentarze
Prześlij komentarz