„Ja? Ja nie przejdę? Pewnie, że przejdę!” Powiedział J. i dziarsko ruszył na pień powalonego nad wąwozem drzewa. Ziemia była tylko parę metrów pod nim…
Roztoczańska 13
Tak właśnie było już pod koniec naszej wspólnej, 8 godzinnej
wędrówki. Po tym, jak już ustaliliśmy, że jednak P8 a
nie P5, zdecydowaliśmy się na satysfakcjonujący nas wariant zdobywania punktów,
punktualnie o 9.00 rano, w piękny sobotni poranek, ruszyliśmy na trasę. Pierwszy
punkt przysporzył nam pewnych trudności, ale nie tylko nam – cała brygada
zdesperowanych biegaczy miotała się po niewielkim fragmencie lasu szukając
punktu, który zgodnie z opisem był na skrzyżowaniu dróg. Chyba jednak nie tych,
które były zaznaczone na rozświetleniu… Mniejsza z tym. Ruszyliśmy dalej. I
wtedy nadałam J. dumny tytuł Tropiciela Pokrzyw. J. wykazał się prawdziwym
talentem do wynajdowania miejsc szczelnie obrośniętych przez te urocze rośliny.
Pokrzyw było masę, wszędzie. Niczym ciekawskie, zielone ludki wyglądały zewsząd
i zaczepiały przechodniów. Wszystkiego chciały dotknąć – odkrytej kostki, z
której zsunęła się skarpetka, nieosłoniętych dłoni czy delikatnej skóry na
szyi. Ale J. znajdował nie tylko pokrzywy, również i punkty zaznaczone na mapie
sprzed 50 lat, więc machnęłam ręką na niedogodności i podążałam za nim. Jedynie
od czasu do czasu zadawalam niedyskretne pytania, czy na pewno wie co robi i
dokąd zmierza, bo wg mnie powinniśmy iść w innym kierunku lub skręcić właśnie
tutaj, podczas gdy on chciał kontynuować wędrówkę.
Spokojnie, podbiegając i gawędząc zmierzaliśmy od jednego
punktu do następnego. W końcu nadałam mu kolejny przydomek – Pogromcy
Połamanych Gałęzi! Mieliśmy za sobą odnaleziony punkt na złamanej brzozie (ten,
którego potem nie było) i około 2 km w skwarze i pyle drogi biegnącej przez pola.
Trzeba było dokonać wyboru, czy wejść do wąwozu od czoła, czy może podejść
kawałek polem i zejść nieco dalej. Zdecydowaliśmy się na opcję drugą. J. ruszył
pierwszy i… usłyszałam trzask łamanych gałęzi, ponieważ zapadł się w nie na
około pół metra. Później niszczył je już metodycznie, żeby ułatwić mi zejście i
zostawić dobre wrażenie przed pokonywaniem kolejnych połaci obrośniętych
pokrzywami, tym razem z dodatkiem jeżyn. Było ciekawie… szczególnie, że jak się
okazało można było do tego punktu dojść drogą i łąką, nieco subtelniejszą w
kontakcie niż jeżyny. Ale J. jest uparty, a ja łagodna i szanuję czyjeś większe
doświadczenie, więc się nie kłóciłam.
Na następny punkt ruszyliśmy drogą, elegancko, wręcz
luksusowo poprowadzoną dokładnie w kierunku, w którym zmierzaliśmy. A potem
było jak w Wąchocku – drogę zwinęli i zastąpili polem ze zbożem - przeszliśmy,
a następnie rzepakiem – też przeszliśmy. J., od tej pory zwany Odkrywcą Nowych
Tras przez Łany Rzepaku, dziarsko ruszył przed siebie między rośliny. On coś
widział ponad rzepakiem, ja nic, więc gdybym była sama, pewnie błąkałabym się w
kółko utraciwszy orientację. J. parł do przodu niczym czołg, ale w końcu utknął.
Na 2 metry przed końcem pola nie mógł się ruszyć ani w przód ani w tył! Wyrwało
mu się błagalne „Krysia, popchnij mnie”. No to popchnęłam 😏 Twarzą wylądował w
kolejnej bruździe, ale z rzepaku się wyswobodził.
Pokonawszy te przeszkody, szczęśliwie dotarliśmy do
kolejnego punktu. Zlokalizowany w wąwozie nie przysporzył nam zbyt wielu problemów,
gorzej było z wyjściem. Pierwszy tytuł J. był wciąż aktualny – pokrzywy wyczuł
nosem, a jak już zaczęłam marudzić, że może coś innego by znalazł, to znalazł…
śmietnisko… chyba wolałam pokrzywy…
Wciąż w zgodzie ruszyliśmy dalej. Na horyzoncie pojawiły się
zabudowania i szansa na sklep, w którym mój szanowny towarzysz planował
uzupełnić zapasy wody, napić się soku pomidorowego i nabyć kolejne batoniki.
Radio Erewań w wydaniu roztoczańskim: obiecali sklep na trasie, ale nie
powiedzieli, że z oknami. Taki właśnie napotkaliśmy na naszej drodze chwilę
przed „instalacją artystyczną” składającą się ze starych zderzaków
samochodowych. „Czy dostrzegasz wkład artysty? Popatrz na kolory, kształty i
nawet zapachy! To sztuka przez duże SZ” emocjonował się mój sympatyczny kolega,
a ja się zastanawiałam, czy bredzi z powodu słońca, czy pragnienia? O właśnie,
pragnienia! J. uznał, że jest Biegaczem – Wielbłądem i myślał, że pozostałe 3
godziny przeleci bez wody w bukłaku. Proponowałam mu podzielenie się tym co
miałam, zanim jeszcze miałby paść z wycieńczenia, ale on nie, nie chciał, bo
przecież, nie może mnie opijać. Świetny pomysł… wolał być wleczony do bazy niż
narazić mnie na odwodnienie (rycerz, kurczę pieczone). Na szczęście trafiliśmy
na dom strzeżony przez jamnika, którego właścicielka zgodziła się napełnić
nasze bukłaki. Byliśmy uratowani!
Kolejny przejaw rycerstwa miał miejsce przy podziale
ostatnich dwóch batoników – jeden dla mnie, drugi dla niego. Też początkowo
odmawiał, w końcu jednak wziął i spożył, chyba dotarło do niego, że miał małe
szanse na to, by być doholowanym przeze mnie do bazy. A może już przeczuwał
swoje następne wcielenie? W Człowieka – Wiewiórkę? I zapragnął orzechów
(mieliśmy Snickersy)? Jeden z najpiękniej położonych punktów, na drzewie
powalonym nad wąwozem, wyzwolił ukryte talenty mojego towarzysza. Niczym
wiewiórka, szybko i zwinnie wspiął się na pień i ruszył do przodu. Co to był za
widok! Na szczęście przeżył, krwi nie było zbyt dużo.
A potem cóż… walka do końca o każde 2 punkty i ostry finisz do szkoły. Wykrzesaliśmy z siebie resztki sił i nie daliśmy szans innym zawodnikom… 😊
![]() |
Pod pniem widoczne są nogi Człowieka - Wiewiórki |
A potem cóż… walka do końca o każde 2 punkty i ostry finisz do szkoły. Wykrzesaliśmy z siebie resztki sił i nie daliśmy szans innym zawodnikom… 😊
Komentarze
Prześlij komentarz