Pomyślałam po co mi wyciągi, skoro mam rower? Tak zrodził się pomysł wjazdu na Fanningberg – doskonale mi znany z zimowego szusowania na nartach.
Piękny, słoneczny, wakacyjny poranek w Seitling. G zajął się swoimi
męskimi sprawami, typu porządkowanie składziku z narzędziami, a ja wyciągnęłam
rower, odziałam w obcisłe i ruszyłam w górę. Początkowo asfalt szybko przesuwał
się pod kołami, ale z biegiem czasu prędkość spadała – nadszedł moment, gdy
zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Obrót za obrotem, zakręt za zakrętem, z
widokiem na dolinę z prawej strony i z widokiem na krowy pasące się w lesie z
lewej, pokonałam 5 km do dolnej stacji wyciągu Samsonbahn na wysokości 1500
m n.p.m.
Zrobiłam sobie pamiątkową fotkę i rozpoczęłam kolejny etap wyprawy, czyli poszukiwanie drogi wiodącej na sam szczyt. Jazda po
niebieskiej, narciarskiej trasie była kiepskim pomysłem – po pokonaniu
pierwszych 50 metrów poczułam, że nie nadaję się na iron woman. Zawróciłam,
żeby znaleźć inną trasę, ale… niestety bez powodzenia (muszę pogadać z austriackimi
sąsiadami, którzy jakoś wjechali na samą górę). Nieco zniechęcona byłam bliska
zawrócenia do domu, ale na szczęście zauważyłam cyklamenowy znak „Lungau Extrem
– Fanningeberg Runde”. Świetnie! Zostanę rowerzystką ekstremalną! Podążałam
zatem za strzałkami w dół (droga w górę była zamknięta dla rowerów), ale na tym
etapie ekstremalnie nie było… no chyba, że ekstremalnie pięknie. Drogą przez
las dotarłam do St. Gertrauden z kościołem zwieńczonym charakterystyczną kopułą
w kształcie cebuli.
Kościół w St. Gertrauden |
Ruszyłam zatem do Mauterndorf – ślicznego miasteczka
położonego u stóp wzgórza ze średniowiecznym zamkiem. Wybudowany w XIII w był
miejscem pobierania opłat za przejazd i przewóz towarów i przez jakiś czas był
letnią siedzibą arcybiskupów Salzburga (obecnie jest udostępniony zwiedzającym). Na zobaczenie samego miasteczka warto poświęcić
chociaż godzinę – urocze uliczki pomiędzy stylowymi, ładnie utrzymanymi i
ukwieconymi domami zapraszają do spaceru. Z Mauterndorf już tylko dwa kroki do
kolejki na Grosseck-Speiereck
będącego zimą miejscem do uprawiania białego szaleństwa, a latem - doskonałym
punktem widokowym.
Ruszam dalej, lekko pod górę, w kierunku zamku
Moosham – kolejnej średniowiecznej perełki na mojej trasie. Z tego co przeczytałam
w Internecie, pierwsze wzmianki o tej posiadłości pojawiły się już pod koniec
XII w.! Od końca XIX w. zamek jest w rękach prywatnych rodziny o polsko brzmiącym nazwisku Wilczek i
częściowo otwarty dla turystów. Pięknie prezentuje się na wzgórzu, na tle
ciemnozielonych olbrzymich świerków. Zawsze gdy go widzę, mam wrażenie, że
cofnęłam się w czasie i prawie dostrzegam rycerzy obchodzących mury. Obrazu
dopełniają informacje wyczytane w sieci – podobno w dawnych czasach w Moosham odbywały
się sądy nad czarownicami, których duchy do dzisiaj krążą po komnatach.
Kontynuuję swoją wędrówkę –
od zamku do głównej szosy wiedzie w dół dość stroma, asfaltowa droga – na końcu
trzeba uważać, żeby nie wjechać pod nadjeżdżający samochód (Austriacy jeżdżą
przepisowo, ale szybko). Po chwili byłam już na lokalnej bocznej drodze z widokiem na Katschberg w letniej szacie i
kierowałam się do miejsca, które nazywam pszczelim zakątkiem. To uwielbiam w
Austrii – prawie ze wszystkiego potrafią zrobić coś naprawdę ładnego! W
pszczelim zakątku można poczytać o tym tajemniczym ludku, odpocząć w cieniu
jabłonek i… zajrzeć do ula, wypatrzeć królową i trutnia, podziwiać kunszt wykonania
woskowego plastra.
Po chwili ruszam dalej w kierunku Tamsweg. Droga widzie między domami, malowniczo wije się wśród pól i odsłania coraz to nowe fragmenty doliny. W końcu dojeżdżam do kościoła pod wezwaniem świętego Leonarda, zlokalizowanego oczywiście na górze, ponad miastem, stojącego na straży całej doliny. Wjeżdżam do Tamsweg, krótki podjazd i już jestem na głównym rynku. Piękne kamienice (niektóre z nich wybudowano w XV-XVI w.), miłe knajpki, fontanna i główna droga prowadząca do najlepszej w świecie lodziarni! Czekoladowe i malinowe – mój ulubiony zestaw, rozpływają się ustach i wywołują błogi uśmiech. Są po prostu wyborne! I stanowią doskonałą nagrodę po przejechaniu prawie 30 km w górę i w dół.
Pokrzepiona lodami
ruszam już prosto do domu – prosto pod górę oczywiście. Jadę wzdłuż torów, po
których jeździ pociąg stanowiący jedną z atrakcji turystycznych regionu, a
następnie wzdłuż rwącej rzeki.
Po chwili ruszam dalej w kierunku Tamsweg. Droga widzie między domami, malowniczo wije się wśród pól i odsłania coraz to nowe fragmenty doliny. W końcu dojeżdżam do kościoła pod wezwaniem świętego Leonarda, zlokalizowanego oczywiście na górze, ponad miastem, stojącego na straży całej doliny. Wjeżdżam do Tamsweg, krótki podjazd i już jestem na głównym rynku. Piękne kamienice (niektóre z nich wybudowano w XV-XVI w.), miłe knajpki, fontanna i główna droga prowadząca do najlepszej w świecie lodziarni! Czekoladowe i malinowe – mój ulubiony zestaw, rozpływają się ustach i wywołują błogi uśmiech. Są po prostu wyborne! I stanowią doskonałą nagrodę po przejechaniu prawie 30 km w górę i w dół.
Lodziarnia... :) |
Widoczny z daleka szyld „Billa” oznacza, że jeszcze tylko
jeden podjazd, jeszcze tylko 3 km i będę w domu – w miłym ogrodzie, z drewnianym
stołem i parasolem dającym przyjemny cień.
Mam nadzieję, że G uporał się ze
swoimi śrubkami.
Komentarze
Prześlij komentarz