Stres jest, poczucie odpowiedzialności, bo przecież na numerze startowym mam napisane, że jestem z Polski, a poza tym rodzina i holenderscy przyjaciele… Zależało mi na wyniku – przebiegnięciu całej trasy, która choć w płaskiej Holandii, wcale płaska nie jest, i uzyskaniu satysfakcjonującego mnie czasu.

Wróciłam do Warszawy i zaczęłam treningi – miałam ponad
miesiąc na przygotowania. Zwiedziłam nasze warszawskie góry – Kazurkę, Kopę
Cwila, Kopiec Powstania Warszawskiego i oczywiście wydmy w Falenicy. Z każdym
treningiem czułam, jak moja i tak całkiem niezła forma, stawała się jeszcze
lepsza. Kolejne podbiegi stawały się coraz łatwiejsze, nogi niosły coraz
lepiej.
W końcu nadszedł czas wyjazdu do Holandii. Sobota upłynęła
miło i leniwie, a niedziela powitała nas promieniami słońca. Powolny,
niespieszny poranek (start był dopiero o 14.00), dobre śniadanie, drzemka w
ogródku – pełny relaks. Aż w końcu, kilka minut po 13.00, pod domem przebiegli
uczestnicy startujący na krótkim, 5 km dystansie. Młodzi i starzy, wysportowani
i tacy, którzy zaczynają przygodę z bieganiem, chudzi i nieco zaokrągleni –
każdy ze swoimi założeniami, każdy ze swoim celem – piękny widok. Poczułam miły
dreszczyk… O tak, czas iść na start!
Wskoczyłam w ciuchy biegowe, G wskoczył na rower i ruszyliśmy do centrum miasteczka oddalonego o jakieś 400 m od domu. Przed startem czułam się dziwnie – niewiele rozumiałam z tego co mówili ludzie dookoła, to jedno, a drugie, to czułam się jak w lesie – mały krasnal pomiędzy olbrzymami. G był ze mną do samego strzału, potem miał szybko wskoczyć na rower i jechać do domu, żeby mnie dopingować na trasie.
Wskoczyłam w ciuchy biegowe, G wskoczył na rower i ruszyliśmy do centrum miasteczka oddalonego o jakieś 400 m od domu. Przed startem czułam się dziwnie – niewiele rozumiałam z tego co mówili ludzie dookoła, to jedno, a drugie, to czułam się jak w lesie – mały krasnal pomiędzy olbrzymami. G był ze mną do samego strzału, potem miał szybko wskoczyć na rower i jechać do domu, żeby mnie dopingować na trasie.
Ruszyliśmy. Najpierw zwarty
peleton, z czasem zaczął się wydłużać, a gdy byliśmy już przed domem, miałam
całkiem luźno obok siebie. I wtedy pierwszy raz mało nie poryczałam się ze
wzruszenia – przed domem stał G z holenderskimi przyjaciółmi wołającymi moje
imię (po polsku! Krysia!) i machającymi transparentem „Christina la Tigra”.
Dodało mi to skrzydeł i przykleiło uśmiech do twarzy J
Biegłam dalej czekając na moment, gdzie teren zaczynał się
wznosić, gdzie spodziewałam się trudności. Ale poszło gładko! Wybiegliśmy z lasu,
po prawej pojawiły się wrzosowiska (szkoda, że już nie kwitły), jeszcze parę
kilometrów i będzie punkt z wodą i zawrotka. Wypatrywałam mojej grupy kibiców i
nie zawiodłam się J
znowu gardło ścisnęło mi się ze wzruszenia gdy zobaczyłam transparent z
tygrysem, gdy zobaczyłam G z przyjaciółmi, którzy mnie dopingowali i robili
zdjęcia… To była piękna chwila, która dodała mi skrzydeł.
I na tych skrzydłach leciałam drugą połowę biegu – już więcej w dół, poza oczywiście słynną „ścianą” z oddzielnym pomiarem czasu (dobrze się przygotowałam, bo już nie była taka stroma jak miesiąc wcześniej) i gąbkami nasączonymi lodowatą wodą na samej górze. Jak cudownie było schłodzić rozgrzany do czerwoności kark! Ostatnie zakręty… muzyka grana przez małą orkiestrę siedzącą na trawniku przy skrzyżowaniu i już do ronda i do mety! Jedni znajomi, drudzy i mój G wołający mnie po imieniu, bijący brawo… to zostaje w pamięci na
długo J
Komentarze
Prześlij komentarz