Tropy komarami napisane

Ci którzy byli to wiedzą*, a ci którzy nie byli, niech sobie wyobrażą, że każda litera tego tekstu jest komarem. Albo muchą. Albo jednym i drugim. A każda spacja jest pokrzywą – przyjemną, mięciutką i wściekle parzącą. I to wszystko w pięknych, bagiennych rejonach Mazur 😊


Mazurskie Tropy 2017

W tym roku zaliczyłam swój drugi start w tej imprezie, tym razem w towarzystwie mojego Latającego Holendra. Ostrzegłam go lojalnie, że znając Kwito, to suchą nogą trasy nie pokonamy. Przyjął na klatę. Zapewniłam o wspaniałych widokach – też przyjął. Powiadomiłam, że to będzie kilka godzin, być może w upale, być może w przelotnym deszczu. Przyjął.

Na Tropy ruszyliśmy w sobotni poranek i w bazie pojawiliśmy się na mniej więcej pół godziny przed startem. Szybka zmiana butów, napełnienie bukłaków, obfite spryskanie się czymś anty komarowym i anty kleszczowym i byliśmy gotowi. Odprawa w wykonaniu Kwito to zawsze dobra zabawa. W tym roku powiedział, że nie spodziewał się, że wszelka roślinność aż tak się rozrośnie (dziwne, prawda?). To była zła wiadomość. Ale miał też dobrą – najgłębsza woda do przebycia miała nam sięgać zaledwie do pasa.
Mazurskie Tropy

Mapy rozdane, padło hasło do ich obejrzenia. Trzeba było zadecydować, czy zaczynać od prawej strony, czy może lekko w lewo i dopiero w prawo. Z G zdecydowaliśmy się na wariant drugi. Spokojnie ruszyliśmy (G nie biega, więc od początku było wiadomo, że całą trasę pokonamy spacerem) na pierwszy z naszych punktów. Przed nami i za nami podążały kolejne pary – wariant wydawał się sensowny, więc nie byliśmy zaskoczeni towarzystwem. Pierwsze kilometry pokonaliśmy polną drogą, gorącą jak patelnia. Potem odbicie między pola i las, aż do wydeptanej już autostrady na punkt – pierwszy był nasz. Dotarcie do kolejnego wiązało się ze skakaniem z jednego bagnistego brzegu kanału na drugi – buty dostały pierwszą porcję świeżego błota (podobno dobrze robi na strukturę włókien). Punkt podbity, ruszyliśmy dalej przez piękne pola. Cudownie wyglądał pojedynczy mak w srebrnoszarym zbożu. Niczym z obrazu impresjonisty. Z sielankowego nastroju wyrwał nas nagły szum. Z przerażeniem zobaczyliśmy nad naszymi głowami chmurę składającą się z tysięcy pszczół! Kojarzyły się z szarańczą i tylko dziękowaliśmy opatrzności, że nie byliśmy w centrum tej gromady.

Orzysz mazurskie tropy

W czasie naszej wędrówki przez pole zdiagnozowaliśmy niedobory fosforu i wszystkiego innego na młodej kukurydzy, a następnie przeszliśmy na drugą stronę szosy. Wg mnie i mojej mapy, zaraz tam powinna być ścieżka, którą planowałam dotrzeć do punktu na kolejnym kanale. Jedno coś co wyglądało na ścieżkę szybko przekształciło się w bardzo wciągające płytkie bagienko, drugie coś równie szybko się skończyło. Niemniej przedarliśmy się na pole położone na pagórku i tamtędy postanowiliśmy dotrzeć do torowiska. Wędrówka po torach była dość nudna z wyjątkiem momentów, gdy zza pleców słyszeliśmy samochody pokonujące przejazd kolejowy. Za każdym razem oglądałam się nerwowo i za każdym razem słyszałam od G „nie martw się, jeśli to będzie pociąg to na pewno będzie gwizdał”. Uwielbiam jego optymizm. W końcu dotarliśmy do ścieżki, która miała nas już powoli prowadzić na punkt.

Zatrzymałam się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie pięknych białych traw o delikatnych, puchatych kwiatostanach. To był błąd, bo już po sekundzie byłam pogryziona przez komary. Ruszyliśmy i wtedy włączyły się muchy… bzyczały, brzęczały, latały, siadały, podgryzały, łaskotały i nie dawały spokoju. Nad głową G latała całkiem pokaźnych rozmiarów chmura, nad moją jak się domyślałam było podobne stado. Masakra! Miałam nadzieję, że po kolejnych metrach trochę odpuszczą, ale nie, zdecydowały się towarzyszyć nam aż do punktu. Zanurkowałam w krzaki tam, gdzie miał się znajdować, szybko popatrzyłam na mapę i kompas i uznałam, że muszę jeszcze kawałek pójść w lewo, żeby dotrzeć do odcinka północ-południe. Szybko, bo przez komary nie miałam czasu myśleć. Równie szybko musiałam odbić kartę, bo zanim się zorientowałam byłam puchata od komarów! Zawołałam G, zasugerowałam, żeby kartę miał w ręku i nie zwlekał, odbijał najszybciej jak potrafi, inaczej go pożrą.
Trawy ozdobne Mazury

Udało się, ruszyliśmy wciąż żywi, ale z mniejszą ilością krwi w żyłach, na kolejny punkt. I tutaj zdrowy rozsądek G był znacznie sensowniejszy niż moje szczątkowe doświadczenie – poszliśmy prosto zamiast skręcić w lewo i musieliśmy się cofać. Nic to, nie zabiło nas to. Plan dotarcia do drogi, następnie do przejścia nad kanałem łączącym jeziora Przylesie i Błękitne prawie się udał. Ostatecznie wędrowaliśmy wzdłuż brzegu pięknego, idealnie „wyprasowanego” jeziorka, które wabiło i kusiło, zapraszało do kąpieli! Było już wściekle gorąco, a od wody bił ożywczy chłód. Po tym miłym doświadczeniu kolejne 2 km trzeba było pokonać w palącym słońcu, po drodze między młodymi nasadzeniami szkółki leśnej. Mapa zgadzała się z rzeczywistością, więc punkt w dole wszedł szybko i łatwo.

Ruszyliśmy do kolejnego, słynnego punktu, na pniu powalonego drzewa nad kanałkiem. Trochę niewyraźnie mi się zrobiło, gdy zapadłam się po kolana w bagno, G też nie był tym zachwycony, ale innej drogi nie było. Przy pniu było niemalże piknikowo – dwie dziewczyny właśnie się przeprawiały na drugą stronę, kawałek po kawałku przesuwając się po pniu, a za chwilę dołączyła jeszcze jedna para, z którą spotykaliśmy się co kilkaset metrów. Podczas miłej pogawędki trzeba było podjąć decyzję o przedostaniu się na drugi brzeg. Nie odważyłam się przechodzić, więc nauczona doświadczeniem wcześniejszych rajdów, usiadłam bokiem na pniu i zaczęłam się przesuwać. Sprawa nieco się skomplikowała na środku, gdzie sterczały połamane gałęzie, ale udało się nad nimi przełożyć nogę, albo przewieszając się na rękach, przedostać dalej. Ostatni metr pokonałam już w wodzie. G ruszył za mną, ale miał trudniej na samym końcu – szedł w butach, które jak nabiorą wody do środka, to nie oddają jej bez walki. Więc dążył do zachowania ich w maksymalnej suchości. W końcu oboje byliśmy na drugim brzegu – ja całkiem zadowolona z mokrych spodni i butów, bo przynajmniej miło chłodziły rozgrzane nogi, G nieco zdumiony samym sobą.

Na kolejny punkt ruszyliśmy raźno i to był punkt, który dał mi najwięcej radości – od drogi, w bok, wzdłuż szczytu i bach! Prosto na punkt. Co dalej, zapytał mój Holender. Jak to co? Na północ i do drogi i dalej się zobaczy. Ruszyliśmy, dotarliśmy mniej więcej tam, gdzie zaplanowane, ale… droga, wyraźna na mapie, zniknęła w rzeczywistości… Chwilę pokręciliśmy się w kółko, w końcu wypatrzyłam mocno zarośniętą, ale jednak, przecinkę. Kierunek się zgadzał, wiodła dokładnie tam, gdzie chcieliśmy się dostać, więc szliśmy omijając sterczące gałęzie i depcząc pokrzywy. Gdy już w końcu doszliśmy (razem z tą drugą parą) do pięknej, szerokiej leśnej drogi, spotkaliśmy te same dziewczyny, z którymi wcześniej wspólnie pokonywaliśmy most w postaci powalonego drzewa – wędrowały sobie uśmiechnięte i zrelaksowane. W przeciwieństwie do nas, wybrały łatwiejszy wariant.

Szliśmy tak tą piękną, szeroką drogą, rozważając co jakiś czas alternatywne możliwości dotarcia do punktu (ruinki), ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na drogę dłuższą, ale za to wyglądającą na łatwiejszą. Zapomniałam, że jestem mistrzynią komplikowania rzeczy prostych i zamiast wejść w boczną drogę, podążyłam dalej, bo na mapie była ścieżka, biegnąca dokładnie tuż przy punkcie. Na mapie była, w rzeczywistości szybko zaginęła w pokrzywach i jeżynach. G zaczął się trochę denerwować – w holenderskim lesie chodzi się po ścieżkach, a nie po chaszczach, więc nie czuł się zbyt pewnie i zupełnie stracił orientację i chyba również zaufanie do mnie jako nawigatora. Próbowałam przystanąć i zerknąć na mapę, ale każda przerwa, choćby sekundowa, powodowała, że miliony komarów obsiadały człowieka i z upodobaniem wbijały swoje kłujki w skórę. Uciekłam czym prędzej w bok, żeby dostać się do tej drogi, którą parę minut wcześniej ominęłam…

Wstrząśnięta zmasowanym atakiem owadów zupełnie straciłam głowę i już machnęłam ręką na ten punkt. Do momentu, w którym spotkałam Asię i Wojtka z ich ekipą. Wiedziałam, że im mogę zaufać i nie zastanawiając się ani chwili, nie pytając G o zdanie, obróciłam się na pięcie i podążyłam za nimi, żeby jednak ten punkt zdobyć. G wolniejszym krokiem podążył za nami (potem skomentował, że niczym go tak nie zaskoczyłam podczas tego rajdu, jak właśnie tą błyskawiczną zmianą kierunku w jakim się przemieszczałam). W miłym towarzystwie punkt został zdobyty, ruszyliśmy na kolejny, czyli wiadukt. Łatwy nawigacyjnie, oczywisty, ale dość makabryczny… ten dziurkacz wiszący na środku… miałam złe skojarzenia (chyba czytam za dużo kryminałów). Kolejny punkt, przy oczku i kanałku postanowiłam zdobywać od drogi, podążając wzdłuż kanału, żeby się nie zgubić. Ale gdy weszłam w wydeptaną już ścieżkę, poczułam znajome ukłucia komarowo-pokrzywowe, zobaczyłam zwątpienie na twarzy G… odpuściłam. Przecież nie zawsze muszę mieć komplet! To miała być przyjemność! A przedzieranie się przez to błoto i chabazie do przyjemności już nie należało.

Podjęliśmy męską decyzję o powrocie do bazy. I dobrze się stało, bo wkrótce przekonaliśmy się, że nasze bukłaki były puste, a wcześniej solennie obiecałam, że w takim przypadku bezwzględnie wracamy. Szliśmy sobie prostą drogą między polami, marząc o zimnym piwie i zimnej coli (takiej z bąbelkami, które drapią w nos). Zza zakrętu wyłaniał się budynek szkoły, uśmiechy wracały na twarze i w końcu usłyszeliśmy „i do mety zbliża się Krysia z G z Holandii!” Jakie to miłe słowa 😊

Tegoroczne Tropy zapisały się w pamięci jako walka z insektami – drapieżnymi, krwiożerczymi bestiami, ale… Tropy to Tropy – wyjątkowa impreza, przepiękne miejsca, no i wspaniali Organizatorzy 😊 dzięki!

*wyjątkiem jest Piotrek, który dostał jakiś specyfik od Denisa i wg mnie były dwie opcje: 1. Zastosował do wewnątrz i dlatego nie widział ani nie słyszał komarów, 2. Komary uciekły przerażone, że się potrują.

Komentarze