Pomysł by to zrobić, zrodził się już rok temu, kiedy zza szyb samochodu podziwiałam widoki na Grossglockner Hochalpenstraße. Było to na 2 dni przed ubiegłorocznym (2017) biegiem Grossglockner Ultra-Trail. Zakochałam się z w tych widokach, szczytach i przyrodzie…
Zapisałam się, gdy tylko ruszyły zapisy, na pierwszy raz na
najkrótszą trasę, czyli 31 km. W ramach zdobywania doświadczenia, wystartowałam
w paru biegach górskich, między innymi w niezapomnianym i wspaniałym Leśniku
zimowym, kontynuowałam biegi na orientację (50 km) oraz… przeprowadziłam się do
Holandii. Co to ma do rzeczy? Ano to, że wreszcie miałam górki i pagórki na
wyciągnięcie ręki! Wreszcie miałam okazję potrenować podbiegi i zbiegi po
korzeniach, doskonale imitujących kamienie. Wreszcie z prawdziwą przyjemnością
wychodziłam na treningi, ciesząc się każdą chwilą spędzoną w lesie. Zataczałam
coraz szersze kręgi szukając nowych, coraz dłuższych i bardziej pofalowanych
tras.
![]() |
Widok przed startem |
W końcu, dwa tygodnie przed, wyruszyliśmy do Austrii, na
wakacje i chociaż symboliczną aklimatyzacją na wysokości większej niż 100 m n.p.m.
Kilka biegów po okolicy, w tym jeden półmaraton z ponad tysiącem metrów w górę,
porządne rozciąganie i… nadszedł piątek przed Biegiem!
W Kaprun najpierw - kontrola wyposażenia
obowiązkowego: plecak, bidon, kurtka, apteczka, czapka, rękawiczki. Następny
krok – odbiór numeru startowego. Jeszcze udało się fartem kupić bilet na
poranny autobus dowożący zawodników do stacji kolejki narciarskiej (odradzono
nam jazdę samochodem) i mogliśmy ruszyć do naszej podniebnej kwatery
(wynajęliśmy pokój w jednym z domów położonych wysoko, wysoko ponad doliną –
piękne miejsce i niesamowite widoki, ponad nami nie było już żadnego innego
domu).
![]() |
Chwilę przed wsiadaniem do autobusu |
Kiedy budzę się o 4.45 na pierwszy dzwonek budzika? Przed
Grossglockner Ultr-Trail! I tylko wtedy! Najpierw wyjazd autobusem na górę,
drogą krętą, wąską i bardzo stromą, potem podróż kolejką linową na sam szczyt,
na 2300 m n.p.m. Widoki zwiastujące przygodę i niesamowite przeżycia… Przejście
na start – na olbrzymią tamę zamykającą zalew – dookoła imponujące szczyty,
miejscami białe, pokryte śniegiem, a niżej turkusowa i gładka tafla wody…
Przepiękna sceneria! Do tego wczesno poranne słońce oświetlające zbocza i
ogrzewające chłodny początek dnia.
W końcu start! Początkowy tradycyjny „tramwaj” powoli rozrzedzał
się. Coraz lepiej czułam się skacząc z kamienia na kamień podczas pierwszego
zbiegu. Jęzory lodowców lśniły w promieniach słońca, soczysta zieleń alpejskiej
łąki cieszyła oczy… Już wiedziałam, że to najpiękniejszy bieg w jakim zdarzyło
mi się uczestniczyć! Potem długie podejście – krok za krokiem, wąską ścieżką, z
widokiem na kolejne jezioro i coraz szerszym widokiem na dolinę, ponad którą
właśnie się wspinaliśmy. W górę, ciągle w górę, bez zatrzymywania, bez napinki,
bez wyprzedzania samej siebie. Pełna koncentracja, by wyszukać najlepsze
oparcie dla stopy i skutecznie dźwignąć się o kolejne centymetry w górę. Na tym
odcinku miałam okazję podziwiać mistrza – w pewnym momencie, lekkim, prawie
tanecznym krokiem, wyprzedził mnie Marcin Świerc (stratował na 50 km).
W końcu szczyt, gratulacje od organizatorów, uśmiechy i
pewne niedowierzanie, że to w już koniec wspinaczki, że teraz już będzie tylko
w dół. Kamienie, głazy, bloki skalne – coś w sam raz dla kozic! Tutaj już uściskałam
samą siebie, że nie wzięłam kijków – bez odpowiedniej techniki poruszania się z
nimi, stanowiłabym konkretne zagrożenie dla zdrowia i życia samej siebie oraz
innych uczestników. Po twardych kamieniach, nadeszła pora na zjazd po śniegu –
mokrym i ciężkim, porządnie już wyślizganym, ale tutaj przydało się doświadczenie
z Leśnika. Dałam radę, po drodze obrywając kilkoma śnieżkami od poznanej
wcześniej Polki, która podążała za mną.
I widoki… coraz bardziej obłędne, coraz bardziej szczególne
i zapierające dech w piersiach! Znowu piękne, lśniące bielą, jęzory lodowców, a
spod nich tryskające wodospady. Poniżej – pachnące, kolorowe łąki, niczym
barwne, miękkie dywany. Strumienie, które pokonywaliśmy albo po kamieniach,
albo po wąskich mostkach zbudowanych z kilku desek. I niekiedy bieg na samej
krawędzi urwiska, po wąskiej ścieżce pełnej zakrętów. Tego nie da się
zapomnieć!
Zbliżaliśmy się do miejsca łatwiej dostępnego dla turystów,
więc zaczęli pojawiać się kibice. Z daleka wypatrzyłam swojego G, który czekał
na mnie na kolejnym zakręcie. Szybkie pytania, jak się czuję, podziw, że robię to
co robię w tak trudnych warunkach, pamiątkowe zdjęcia, uściski i całusy i moja
niezmierna radość, że był tam ze mną, że mogłam chociaż w taki sposób dzielić z
nim te przeżycia. Miałam łzy w oczach…
Na tym odcinku wyprzedzali mnie tylko mężczyźni. Pamiętam
jednego z nich, jak gryzł własną pięść, krzywiąc się z bólu przy każdym kroku.
A jednak szedł dalej. Podziwiałam go za to.
Coraz niżej i niżej, w coraz wyższą wilgotność i ścieżkę,
która nie pozwalała złapać równego, spokojnego rytmu, bo co chwilę opadała i
znowu się wznosiła. I tak bez końca! Kolejka na Kitzsteinhorn… coraz bliżej do
mety, coraz ciężej podnosić nogi, coraz większe odcinki na odkrytej,
nasłonecznionej przestrzeni. Woda, która już mnie nie nawadniała, a jedynie
ciążyła w żołądku. I kolejne dziewczyny na horyzoncie. Ok, dasz radę, możesz
biec, one idą, dasz radę! Dałam radę, wyprzedziłam 3 kobiety na jednym z
ostatnich kilometrów. Coraz więcej kibicujących turystów i dzieciaków
zagrzewających do dalszego wysiłku. Marsz wymieszany z truchtem. „Jeszcze tylko
1,5 km do mety” krzyknął mijający mnie zawodnik, „dasz radę!”. Zebrałam się w
sobie… Tabliczka „Finish 1km”… o rety, to już prawie, już prawie, jeszcze 900
m, tylko 800… Kolejna tabliczka „Finish 500 m” – o boże, prawie to zrobiłam!
Jeszcze chwila, jeszcze ten cudownie chłodny i zacieniony tunel… niesamowita
ulga, łzy w oczach i.. FINISH!!!! Uśmiech na twarzy i łzy płynące po policzkach…
O tak… dla tych emocji warto było się męczyć!
Dziękuję wszystkim sympatycznym Polakom, których spotkałam
przed startem i w trakcie biegu: Pawłowi, który był miłym kompanem podczas
podróży autobusem, Martynie, która startowała ze swoim 70 letnim wujkiem,
Agnieszce, Kindze, Agacie, z którymi gawędziłam tuż przed startem, a potem
oberwałam od nich śnieżkami, Joannie i Wiktorowi, z którymi podziwiałam widoki
na pierwszym odcinku trasy.
Gratulacje dla nas wszystkich :)
Komentarze
Prześlij komentarz