Gdy już zeszliśmy ze Stromca po odbiciu najpiękniej położonego punktu numer 9. Akcja ratunkowa przebiegła szybko i sprawnie – wędrowałam z dwojgiem medyków (choć podobno dentysta to nie medyk, ale przynajmniej nie mdleli na widok krwi), którzy udzielili mi specjalistycznej pomocy.
Ale zanim dotarłam do tego punktu przeżywałam dylematy godne
młodego Wertera – TP25 pojedynczo, czy może jednak debiut na TP50 i w miłym
towarzystwie? Czy dam radę? Jak się przygotować – wziąć 2 czy może 3 batoniki?
W końcu wybrałam 50 km i 2 batoniki.
W sobotni poranek stres był nieco większy niż normalnie, ale
w końcu start i na początku pogoń za uciekającym punktem, czyli Piotrkiem w
pomarańczowej koszulce. Oznaczało to wybór wariantu od 13 do 1. Początkowo zwarty
peleton zaczął się wydłużać. Z Asią ruszyłyśmy szparko, niczym źrebaki
wypuszczone na łąkę i tym sposobem przeleciałyśmy miejsce, w którym trzeba było
odbić na nasz pierwszy punkt. Nadchodząc od przeciwnej strony spotkałyśmy
kilkoro zdumionych biegaczy, ale jakoś się tym nie przejęłyśmy. Niezrażone
ruszyłyśmy do następnego punktu zakładając wędrówkę na azymut, żeby wycelować
na przystanek autobusowy i zaczynającą się tuż obok drogę. Plan się powiódł, po
drodze jednak przystanęłyśmy zdumione na widok opuszczonej kolonii, w której
każdy z 3 czy 4 domów był zrujnowany, a jeden wyglądał na spalony.
Dlaczego ludzie opuścili to miejsce? Co się wydarzyło? Nie wiem do dzisiaj.
Ruszyłyśmy dalej piękną drogą przez las na punkt 12 i…
sytuacja się powtórzyła – rozpierająca nas energia pognała nas ciut za daleko,
ale miało to swój aspekt krajoznawczy. Dzięki temu zyskałyśmy możliwość
podziwiania Stajni Dziwiszów – olbrzymiego, nieco zapuszczonego, ale i tak
pięknego, obiektu. W okolicy punktu znowu spotkałyśmy dwie pary, z którymi od
tej pory miałyśmy się już mijać regularnie. Gdzieś z przodu ponownie mignął nam również
Maciek w czerwonym buffie na głowie. Punkt odbity, ruszamy dalej, w kierunku Dziwiszowa.
Wybrałyśmy wariant o łatwym przebiegu, czyli do głównej drogi. Gdzie było w dół
tam biegłyśmy, gdzie droga wyrywała do góry – raźno maszerowałyśmy, aż
ujrzałyśmy naszych współścigaczy wyłaniających się z bocznej drogi. Byłyśmy
zadowolone, bo ich przewaga nad nami znacząco się zmniejszyła.


Kolejny punkt, niedaleko ciekawych, niewielkich ruin,
zgromadził nas kilkoro, ale i tak nie zdołał się przed nami ukryć. Teraz przed
nami była droga na punkt żywieniowy. Ruszyliśmy przez pole – miękkie i
gliniaste, co zabezpieczyło mnie przed porywami wiatru – błoto oblepiające buty
skutecznie kotwiczyło mnie na ziemi. Dotarliśmy do polnej drogi, na której
zaczęliśmy mijać się z ludźmi, którzy wybrali wariant od 1 do 13. Z Kasią i
Marcinem, którzy mozolnie pięli się w górę, podczas gdy my lekko zbiegaliśmy w
dół, przybiliśmy lotne „piątki”, a po chwili znaleźliśmy się na asfalcie i
jeszcze kawałek później – przy punkcie (tak się rozpędziłam, że przeleciałam
ścieżkę prowadzącą do punktu, więc polecieliśmy naokoło).
Na punkcie chwila oddechu, pochłonięcie dwóch kawałków
arbuza (był doprawdy wyborny!) i kawałka bułki i lecimy dalej. Maćka
zostawiłyśmy pochłoniętego przelewaniem z pełnego w próżne i ruszyłyśmy w
kierunku Jeziora Wrzeszczyńskiego. Jezioro, długie i wąskie, malowniczo wije się
w zagłębieniu terenu, przywodząc na myśl górskie jeziora w Austrii. Punkt 6
znalazłyśmy bez najmniejszych problemów, gorzej było z punktem 5. Tam zwiodły
nas kępy drzew… było ich za dużo i na upartego nawet pasowały do mapy. A my się
uparłyśmy, więc straciłyśmy trochę czasu czesząc nie to co trzeba. W końcu
olśnienie i kilka osób nadciągających od kolejnej kępy drzew i… to już był
moment gdy punkt był nasz.
Na czwórkę droga była prosta i oczywista – najpierw kawałek przez
pole, potem drogą w dół, kościół, stadnina i w górę (w dół od punktu schodziła
jedna z par współścigaczy – tym razem wybrali lepszy wariant). Punkt na
paśniku, tuż przy polu gryki, był zaliczony. Teraz czekał nas najdłuższy i dla mnie
najgorszy przelot na punkt 3… Widokowo było pięknie – z prawej strony panorama
Karkonoszy była naprawdę wspaniała, pagórki, przez które wędrowałyśmy, pastwisko
z galopującymi końmi – wszystko to było wspaniałe. Ale dlaczego tak daleko?!
Zdecydowanie wolę gdy punkty są nieco gęściej rozstawione…
Pola gryki, położonej zapewne przez wiatr i deszcz, ciągnęły
się niemiłosiernie, ale w końcu nadeszła nagroda – punkt oznaczony numerem 3
był nasz. No i już byłyśmy prawie w bazie! Naszły mnie wspomnienia mnie samej
sprzed 2 lat, gdy pokonanie trasy 25 km było mega wyczynem, a teraz proszę!
Patrzyłam na siebie i zaczynałam pękać z dumy, bo dystans, bo trudny teren, bo
przełamałam swoje kolejne ograniczenia. Na skrzydłach owej dumy dziarskim
krokiem dotarłam do punktu numer 2 (dziarskim, bo bałam się, że Asia zrobi to,
co jej sugerowałam, mianowicie miała mnie dźgać kijkiem w wiadomą część ciała,
gdybym się ociągała). Dochodząc do 2 minęłyśmy się z Wojtkiem, który właśnie
kończył swoją TP100 – pomimo wielu godzin na trasie wyglądał świeżo i nawet się
uśmiechał.
Ostatni punkt przed nami – Grzybek – przez jedną krótką, ale
straszną chwilę, myślałam, że lampion był na szczycie wieży. Na szczęście był
poniżej… Odbity. Po chwili zastanowienia ruszyłyśmy w kierunku mostu kolejowego
i na drugą stronę Bobra i do bazy.
Zmęczona, ale przeszczęśliwa, z uśmiechem od ucha do ucha,
wpadałam na metę mojej pierwszej 50-tki! J
Komentarze
Prześlij komentarz