Rowerem na lodowiec

Majówka na lodowcu w Austrii? K chciał jeszcze pośmigać na nartach, mnie już ciągnęło na żagle i rower. Ostatecznie znaleźliśmy rozwiązanie – w samochodzie było miejsce i na narty dla K i na rower dla mnie. Pełnia rodzinnego szczęścia.

Kaunertal

Pomysł na trasę miałam jasno określony – wjechać rowerem na Kaunertal, do dolnej stacji gondoli Karlesjochbahn czyli na wysokość 2750 m. n. p. m. (z Feichten, czyli poziomu ok. 1200 m). Dystans nie jest zbyt imponujący, bo wynosi zaledwie 28 km, ale wymagający. Trasa jest wystarczająco trudna, żeby sobie udowodnić, że mogę wszystko i niesamowicie malownicza – obrazy znane z listopadowych wyjazdów na narty wciąż przewijały się przed oczami.
lodowiec Kaunertal
Pierwszy poranek po przyjeździe powitał nas pięknym słońcem i temperaturą powyżej zera – idealne warunki do jazdy rowerem i zdobywania szczytów. 
K pojechał pierwszy – samochodem, z nartami, cieszyć się białym szaleństwem. Wkrótce po jego wyjeździe – telefon: „Krynia, chyba zapomniałaś, jak wygląda ta droga! Tylko w górę i zakręt i znowu w górę i znowu zakręt! Masakra!”. 

Pomimo ostrzeżeń – ruszyłam pełna wiary we własne siły i trwałość roweru. Wjazd w dolinę, płatny dla samochodów, jest bezpłatny dla rowerów i pieszych – pani siedząca w kasie przyjaźnie pomachała mi ręką i życzyła miłego dnia. Wjechałam w las, droga powoli się wznosiła wymuszając mocniejsze naciśnięcie na pedały lub redukcję przerzutki – wiedząc co mnie czeka za kilka kilometrów, wybrałam tę drugą opcję. Po chwili dogoniłam jeszcze jedną dziewczynę na rowerze – gdy się mijałyśmy wymieniłyśmy radosne uśmiechy i pogodne „hello!”. Po jakimś czasie wyminęła mnie (miałam krótką przerwę techniczną) i później już jechałyśmy w stałej odległości – najpierw ona, ja nieco za nią. Pierwszy etap to wdrapać się na zaporę zamykającą dolinę i tworzącą sztuczne jezioro w górnym biegu rzeki Fagge - Gepatsch Reservoir, którego budowę rozpoczęto w 1961 roku i ukończono 3 lata później. Jezioro znajduje się na wysokości ok. 1800 m. n. p. m., ma pojemność ok. 140 mln m3, a jego wody są wykorzystywane do produkcji prądu w elektrowni w Prutz – mieście oddalonym o kilkanaście kilometrów – rocznie 620 milionów kilowatogodzin.


lodowiec Austria
Wjazd na zaporę był wymagający dla niezbyt wprawnego rowerzysty, czyli dla mnie, ale ogólnie całkiem przyjemny – cel było widać na wyciągnięcie ręki. Na tamie – chwila przerwy umilona krótką pogawędką z drugą rowerzystką – Austriaczką. Ona już wracała na dół, ja jechałam w górę. Byłam zaskoczona niskim stanem wody w jeziorze – jesienią było pełne, woda miała cudownie szmaragdowozielony odcień, a w łagodnie pofalowanej wodzie odbijały się okoliczne szczyty i majestatyczne świerki. Teraz wody było odrobinę na dnie i nie miała tak zachwycającego koloru. Zachwycające natomiast były widoki – w dół na krętą leśną drogę, którą właśnie wjechałam, a w górę na ośnieżone szczyty na tle błękitnego nieba.

Zdecydowałam się na jazdę drogą biegnącą na zachodnim brzegu jeziora – była zamknięta dla samochodów, ale nie dla rowerów. To był najłatwiejszy fragment trasy – prawie płaski, z delikatnymi podjazdami, łagodnymi zakrętami ukazującymi coraz to nowe, piękniejsze widoki i szemrzącymi wodospadami. W pewnej chwili, coś mi mignęło po lewej stronie drogi – futerko w kolorze zrudziałej trawy i zewsząd zaczął dobiegać świst... Świstaki! Zasiadłam z roweru i powolutku zaczęłam się skradać... Były! Po prawej stronie zobaczyłam trzy te zabawne stworzonka – stały słupka, nieruchomo, czujne na każdy mój ruch. Gdy uznały, że zanadto się do nich zbliżyłam, czmychnęły do swoich norek skrytych pomiędzy kamieniami. Uśmiech na mojej twarzy stał się jeszcze szerszy (uśmiechałam się odkąd ruszyłam spod domu) – było to moje pierwsze tak bliskie spotkanie z dziką, alpejską przyrodą i pierwsze spotkanie ze świstakami!


droga na Kaunertal
Ruszyłam dalej podziwiając widoki i zachwycając się krokusami, które nieśmiało wystawiały kolorowe łebki ku słońcu. Za kolejnym zakrętem wjechałam w zimę – budząca się wiosna pozostała wspomnieniem, otoczył mnie wszechobecny śnieg i lśniąca w słońcu biel. 

Ostatni zjazd, za którym wiedziałam, że czeka mnie pierwszy poważny podjazd –  ok. 2 km serpentyn, na których w samochodzie trzeba mocno redukować biegi. Ruszyłam... kolejne metry zostawiałam za sobą, byłam coraz wyżej i, podobnie jak słynny Osioł, patrzyłam w dół – skoro wjechałam już tutaj, mogę wjechać wyżej. Dwa krótkie postoje regeneracyjne i na podziwianie widoków i kolejne spotkanie ze świstakami, telefon od K ze słowami zachęty (wszyscy cię dopingują!) i już byłam przy dolnej stacji krzesełek, czyli na wysokości 1250 m. n. p. m. Wzbudziłam niemałe zainteresowanie pojawiając się w krótkich spodniach i z rowerem pośród narciarzy odzianych w ciepłe spodnie i grube kurtki. Poprosiłam jakiś sympatycznych rodaków o uwiecznienie mnie na tle kolejki i mogłam jechać dalej. 

Przede mną było jeszcze tylko ok. 6 km... najdłuższych w moim życiu, ale o tym przekonałam się dopiero po jakimś czasie. Ruszyłam podbudowana częściowym sukcesem, ale już po ok. 1,5 km przystanęłam i pojawiła mi się w głowie myśl, by zawrócić... przecież na parkingu stał samochód, miałam kluczyki, nie musiałam się mordować na samą górę... Kanapka jednak skutecznie odpędziła te niegodne myśli w siną dal, a cudowne połączenie bieli, błękitu i słonecznego blasku dodało mi animuszu. Ruszyłam w górę... ciągle w górę... bez wypłaszczenia umożliwiającego choć chwilę odpoczynku... w górę i znowu w górę... rany boskie, co ja robię?! Przerwa goniła przerwę, kilometry powolutku, pomalutku przewijały się pod kołami. Ludzie w mijających mnie samochodach machali do mnie i podnosili kciuki do góry – to dodawało sił na kolejne metry. W końcu stało się – zsiadłam z roweru i zaczęłam go prowadzić – prędkość nie spadła. K dzwonił coraz częściej z pytaniem gdzie jestem, bo chciał mnie powitać na szczycie – swoją domową zdobywczynię lodowców alpejskich. Znając drogę wiedziałam, że cel jest już blisko, więc z powrotem wsiadłam na siodełko – jeszcze ten zakręt i następny i już będzie parking! I wreszcie był! Radość niezmierna – plan zrealizowany, a pomimo zmęczenia czułam, że mogę przenosić góry – w sumie trafne porównanie w tych okolicznościach.
Lodowiec Kaunertal

Czy było warto? Z pewnością. Czy można było szybciej? Pewnie tak. Czy ktoś wjechał tam szybciej? Na pewno. Ale nie o to chodzi by wygrać wyścig z nieznanymi sobie „innymi”, najważniejsze, że decydujemy się przełamywać własne słabości i ograniczenia – reszta pozostaje bez znaczenia.

Dwa dni później K wbiegł na szczyt – zainspirowałam go.

Komentarze