Nawigator, czyli zdana na samą siebie :)

Ekipa na Nawigatora zebrała się doborowa – na 25 leciały jeszcze Asia (która na Harpie zrobiła setkę), Marta, Agnieszka, których dotąd nie znałam i Marcin M., na 50 km – Ania, Kasia z Łyskiem i Marcinem T.

Na kilka dni przed biegiem byłam podekscytowana jak Łysek – nie mogłam sobie znaleźć miejsca, oglądałam mapy okolicy, czytałam relacje z poprzednich Nawigatorów, słowem – nie mogłam się doczekać soboty. W końcu nadeszła!

Do bazy w Julianówce pod Mińskiem Mazowieckim dojechaliśmy dość wcześnie, raczej bez nerwów podpisaliśmy wszystko czego od nas wymagano (chyba podpisałabym nawet, gdyby to była zgoda na pobranie nerki na żywca), pobraliśmy mapy (dwie skale! 50 i 15 … ups, dla mnie nowość) i poszliśmy na linię startu.
Nie wiem jak reszta mojej grupki to zrobiła, ale zdążyli opracować przelot na pierwszy punkt zanim wystartowaliśmy! Ja miałam problem, żeby określić, gdzie 50-tka przekształca się w 15-tkę… Jak już weszliśmy na teren BNO trochę się rozjaśniło – nieważna skala, ważne co widać na mapie i powoli zaczęłam się odnajdować w terenie. Gdy ruszyliśmy na drugi PK mogłam się mądrze wtrącać z pytaniami „my jesteśmy tutaj, tak?” „czy to na pewno ta droga?”. Po kilku odpowiedziach twierdzących uwierzyłam, że wiem co widzę. 

Zdobyliśmy kolejny PK, na którym Marcin uratował nas od upadku z ambony myśliwskiej, w której był umieszczony dziurkacz – dzielnie zebrał wszystkie karty, zarówno nasze, jak i kilku osób, które się do nas doczepiły, i odbił je hurtowo. Ruszyliśmy dalej, przez wyschnięte bagno („dobrze, że było suche lato”) szukając kolejnego punktu. Weszliśmy w las mroczny, ale piękny – szare niebo, ciemna zieleń świerków i brunatne pnie powalonych w poprzek ścieżki drzew robiły niesamowite wrażenie filmowej scenerii. Doskonała orientacja w terenie i doświadczenie ekipy zrobiły swoje – na punkt, który wielu biegaczom przysporzył problemów, weszliśmy szybko i sprawnie, wyprzedzając tych, którzy po starcie wyrwali do przodu. To była radość i triumf głowy nad nogami.

Dalsza droga i kolejne giganty blokujące ścieżkę. W końcu skończyła się 15-tka, zaczynała 50-tka. I tutaj nie umiałam się odnaleźć – zmiana skali to dla mnie jeszcze nie taka prosta sprawa. Ale drużyna wiedziała co i jak i po chwili zastanowienia orzekli – idziemy tam! Teraz już było łatwo – dobrze utrzymaną leśną drogą, miejscami jedynie nieco błotnistą. Punkt na skrzyżowaniu dróg poszedł szybko, potem kolejny, na skrzyżowaniu drogi i strumienia. Ale zaczęło padać, a nawet lać – równy, zimny deszcz, zero frajdy. Do tego u mnie dołączył się znajomy ból kolan, co oznaczało, że za chwilę nie będę w stanie biec. Cholera! A tak dobrze szło! Moja grupa poleciała do przodu, ja wlokłam się za nimi, po drodze decydując się w końcu na założenie kurtki (rychło wczas…) na mokrą już bluzę. 

Szłam sobie spokojnie, co jakiś czas widząc przed sobą drużynę, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że idę właściwą drogą, gdy na skrzyżowaniu dojrzałam Marcina – stał i na mnie czekał, deszcz spływał po nim strumieniem, a nogi dygotały z zimna. Chyba się wystraszył groźby Marcina T., że będzie świnią, jak mnie zostawi, więc stał i mókł. Po kilkuminutowej dyskusji „leć, poradzę sobie, wiem gdzie jestem, leć” „nie, no co ty, jak sobie dasz radę” i różnych wariantów tej samej treści, poleciał do przodu. 

No dobra, Krychna, jesteś zdana na siebie, właśnie tego chciałaś – to masz! Ruszyłam wcześniej ustaloną trasą – prosto, do zakrętu i w lewo, przez pole i w las, a tam, między jeziorkami, na tablicy informacyjnej, miał być PK7. Wszystko się zgadzało, tylko droga w lewo była mało drożna, kończyła się polem, ale sokole oko wypatrzyło strumień lekko odbijający w prawo – na mapie był taki sam! Ha, czyli to tutaj. Dobiłam do lasu i tam zrobiło mi się trochę nieswojo … sama, w lesie … hmm… No nic, nie ma co się nad sobą roztkliwiać, trzeba działać! Kilka rzutów okiem na ziemię wystarczyło, by się przekonać, że niedawno ktoś tędy szedł, nawet kilka osób – ok, dobra nasza, idę dalej. Nagle spomiędzy drzew błysnęła tablica informacyjna – teraz dokładnie wiedziałam dokąd iść! A te leśne jeziorka są niewiarygodnie piękne – niewielkie, otoczone gęstym lasem, z wodą, w której odbijają się gałęzie drzew. Obrazek. Ale sam punkt to niespodzianka – lampion wisi na drzewie, ale gdzie jest dziurkacz?? Chodzę, szukam i nie widzę, zaglądam pod liście, i nadal nic. W końcu – telefon do przyjaciela – dziurkacz wisi na tablicy (mówiono o tym podczas odprawy, ale mi umknęło) – karta odbita, można ruszać dalej. Odchodząc od punktu mijam się z dziewczyną biegnącą na punkt, a kilkanaście minut później zobaczyłam ją biegnącą na następny – była już przede mną – trudno, kolano ważniejsze. 

Idę, a raczej żwawo maszeruję i mruczę do siebie: to teraz ta droga, zabudowania, asfalt, w prawo, w lewo i prosto i w las. Plan prosty i realizuję go konsekwentnie. Zbliżając się do PK8 mijam się z tą samą zawodniczką – już leci na ostatni punkt i na metę. Wchodzę w las, mijam młody zagajnik w kolorze złotej pomarańczy i spomiędzy gałęzi dostrzegam lampion! Mam cię! Szybko dziurkuję kartę, chwilę gawędzę z rowerzystami, którzy właśnie nadjechali i wracam do drogi, którą przyszłam. Minęłam się ze znajomym moich znajomych, wskazałam mu kierunek – „tam i już masz punkt” (bohaterka…), a następnie z takim jak ja debiutantem, który zaczynał bieg z nami, a później dołączył do innej grupy i został z tyłu, bo trochę się zgubił przy jeziorkach. Maszeruję dalej i kombinuję – iść tą drogą po ukosie, czy na wprost? Po ukosie ciut krócej więc wybieram ukos i trafiam na błocko po kostki. Na szczęście przy mojej tuszy udało się nie zapadać zbyt głęboko i już kilka minut później byłam przy asfalcie, stamtąd ruszyłam polną drogą prowadzącą do samotnego drzewa z ostatnim punktem. Nie musiałam patrzeć na mapę, nie musiałam patrzeć na okolicę, wystarczyło patrzeć na drogę – Marcin ma tak charakterystyczny bieżnik na butach, że nie sposób go pomylić z innymi i stanowi doskonały drogowskaz – skoro on tędy biegł, to jest to prawidłowa trasa.

Samotne drzewa były trzy (to chyba jednak nie były samotne), ale tylko do ostatniego prowadziły znajome ślady, a potwierdzeniem słuszności mojej tropicielskiej tezy był pomarańczowo-biały lampion. Ostatni punkt zaliczony! Uśmiech już zbliżał się do uszu. Chwilę pogawędziłam ze znajomym znajomych, który właśnie mnie dogonił, potwierdziliśmy sobie wariant do mety i ruszyliśmy – on przodem i biegiem, jak także przodem, ale marszem. Po drodze zmieniłam koncepcję – nie pójdę główną drogą, ale bocznymi, przez las i wioskę. Coraz śmielej sobie poczynałam, a nawet, w chwili wątpliwości na skrzyżowaniu, sprawnie połączyłam informacje zawarte na mapie z podawanymi przez kompas. Kurczę, ale to fajne! Na ostatek, na kilkaset metrów przed metą, chwila triumfu - biegacz z TP50 mnie zapytał o drogę do mety (leciał w przeciwnym kierunku) i chwila zaćmienia, gdy postanowiłam zakombinować i skończyłam na prywatnej posesji obszczekana przez psa (na szczęście zamkniętego).

Żółty balon z napisem „meta” sprawił, że uśmiech oparł się już o uszy. Kurczę, dałam radę! Zajęłam 5. miejsce! Sama znalazłam trzy PK i metę, na którą dotarłam niecałą godzinę po mojej drużynie, która biegła. Miałam na liczniku 34 km w czasie 5:34 i całkiem przyzwoitą średnią prędkość (jak na marsz oczywiście).


Ha, to co dalej? Zmarzlina, od nazwy której zamarzają uszy?

Komentarze