Mazurskie Tropy, czyli reumatyzm mi nie grozi

Mazurskie Tropy to bieg owiany legendą w moim szanownym towarzystwie. Tyle dobrego usłyszałam na ich temat, że oczywiste było, że wystartuję.

Przygoda zaczęła się w sobotni poranek – o 6.30 Marcin podjechał pod mój blok i ruszyliśmy na Mazury, kierunek – Nawiady. Piękna, dobrze znana droga doprowadziła nas szczęśliwie do celu. W bazie panowała miła, przedstartowa atmosfera i ciekawość, czym tym razem Kwito zaskoczy uczestników. Spokojne przygotowania, dobieranie odpowiednich ciuchów do zmieniających się warunków pogodowych – czas do startu mijał szybko i przyjemnie.
Ustalanie optymalnego wariantu. Fot. organizator

Wyszliśmy na zewnątrz – na placu przed szkołą, w której mieściła się baza, zaczynała się odprawa. „Witamy was serdecznie” zaczęła Ania i wkrótce oddała głos Piotrkowi „No tak, trasa jest około 25 km, istnieje jeden wariant, żeby pokonać ją suchą nogą”. Rozdanie map – staliśmy po dwóch stronach przejścia i każdy trzymał swoją mapę pod nogą – ze względu na silny wiatr inaczej niechybnie poszybowałaby w przestworza. „Możecie zobaczyć mapy” – na tę komendę wszyscy schylili się i zaczęły się rozważania – jaka kolejność? Jaka trasa? Od czego zacząć? 

Ruszyliśmy we czwórkę – Marta, Ilona, Marcin i ja. Wkrótce Ilona i Marcin (nieeee, ja to szybko nie będę biegł) wysforowali się do przodu, a z Martą złapałyśmy podobne, wolniejsze tempo. Chwila zawahania na skrzyżowaniu – lecieć dalej asfaltem do krzyża, czy może na szuter i w las? Marta wybrała pierwszą opcję, ja drugą. Pięknie się biegło drogą przez pola – po obu stronach łąki, kołyszące się trawy, w oddali ciemny las, a nad głową szybko biegnące chmury.

Wbiegłam do lasu – z początku było łatwo, ścieżka całkiem nieźle przebieżna, ale … im dalej w las tym więcej krzaków – tych przyjaznych, typu maliny i równie przytulnych pokrzyw. Nieźle… a gatki miałam nieco poniżej kolana i oczywiście krótkie skarpetki! Nic to, dam radę, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że nie ma co, trzeba wystawić nos na pole – będzie łatwiej. I nie pomyliłam się, było łatwiej, pokrzywy zostały zastąpione przez łaskoczącą trawę. Za chwilę z powrotem w las, a tam, znajomy głos „Krysia!” – Martusia się znalazła! Od tej chwili, aż do mety, podążałyśmy razem, podziwiając piękno przyrody i konsultując kolejne warianty. 

Jeden z kanałów na trasie. Fot. Marta Trojecka
Pierwszy nasz PK – na szczycie górki – znalazłyśmy całkiem łatwo – wystarczyło namierzyć właściwy szczyt i już. Szybka zmiana ciuchów (bo za gorąco) i byłyśmy gotowe na poszukiwanie kolejnego punktu na brzegu jeziora. Droga prosta i łatwa, a tak dobrze się nam biegło, że przeleciałyśmy drogę, w którą miałyśmy skręcić. Szybka konsultacja: ta droga jest za blisko, nie powinno być rzeczki. Uważaj! Spadająca gałąź! Cofnęłyśmy się  kawałek, kuląc się i chroniąc przed wiatrem i zacinającym deszczem, który przyszedł znikąd. Brzeg jeziora i kolejny punkt był nasz.

Wracamy kawałek tą samą drogą, czy szukamy innej opcji? Zgodziłyśmy się, że nie lubimy wracać, więc ruszyłyśmy przed siebie. Trudno stwierdzić, czy pomysł był dobry czy kiepski, grunt, że dostałyśmy się do drogi, o którą nam chodziło. Przecinka w lesie, początkowo szeroka i wygodna, stopniowo zanikała, w końcu przeistoczyła się w połączenie bagienka i kałuż. Nic to, wydostaniemy się na łąkę i będzie dobrze. Było, przede wszystkim okazało się, że łąka jest podmokła, a przy niej stoją co najmniej 3 ambony (na ambonie mieścił się kolejny PK). Jedną wyeliminowałyśmy bez wahania – była po niewłaściwej stronie. Na jedną z tych po właściwej wdrapała się dziewczyna z innego zespołu: „nic tu nie ma!”, więc zyskałyśmy pewność, że przed nami jeszcze trochę do przebycia w grząskim gruncie. Ale było pięknie! Kolorowe polne kwiaty, delikatne trawy, a dla nas, wagi „piórkowej”, grząski grunt nie stanowił dużego problemu. W końcu – ambona, pod nią lampion. Ok, kolejny punkt nasz!
Malownicze trzciny. Fot Marta Trojecka

I w tym momencie jakby ktoś tam, „na górze” odkręcił kran z wodą – lunęło! Ale jak! Dookoła zrobiło się biało od deszczu, więc zyskałyśmy dodatkową motywację by przyspieszyć i, depcząc aromatyczne macierzanki, dotrzeć do lasu, pod drzewa.

Kolejny punkt, znana wszystkim uczestnikom „dwunastka” na zastawce, prawie przyprawiła nas o siwe włosy. Początkowo szło łatwo – bez problemu dotarłyśmy do podmokłego terenu (miła odmiana, bo  buty prawie zdążyły wyschnąć) i znalazłyśmy kanał. Dwie dziewczyny, które spotkałyśmy chwilę wcześniej kręciły się równie niepewnie jak my. Ruszyłyśmy w jedną stronę – nic, w drugą – znowu nic, w końcu wyszłyśmy na polanę przy leśniczówce i zaczęłyśmy namierzanie od nowa (całe szczęście, że Marta była ze mną, inaczej niechybnie błąkałabym się tam do dzisiaj). Doszłyśmy do kanału, ruszyłyśmy przed siebie i … zaraz, zaraz, ale my już tutaj byłyśmy! No nic, idziemy dalej. Zawzięte z nas blondynki, więc parłyśmy na przód i nasza wytrwałość została nagrodzona! Gdy zobaczyłyśmy skrzyżowanie kanałów odnalezienie zastawki na właściwym kanale zajęło nam chwilę. Super!


Teraz już miała być łatwizna – cofnąć się do leśniczówki i do drogi i prosto na suche bagno. Pewne zdumienie wywołał widok żubrów pasących się na łące, a uśmiechy wywołał szarak, który czmychnął nam spod nóg. Punkt na skraju suchego bagna był prosty do namierzenia, a wędrówka przez bagno łatwa, dzięki wszystkim, którzy pokonali tę trasę wcześniej – do punktu prowadziła całkiem miła ścieżka. 



Landszaft. Fot. Marta Trojecka
Punkt odbity, cofamy się do drogi, prosto i w prawo, na rozlewisko. Było dobrze, dopóki nie postanowiłyśmy zmodyfikować tego prostego planu i trochę nam się drogi przestały zgadzać, a dodatkowo nagłe zimno i ulewny deszcz nie uprzyjemniały nam zadania. Chwila zawahania, szybka decyzja – idziemy! I kilka minut później byłyśmy nad rozlewiskiem – malowniczym, pięknym z gatunku „landszaft” – idealny kształt jeziora, brzozy dookoła, łabędź na tle trzcin – było wszystko z wyjątkiem punktu … Zaczęłyśmy poszukiwania przedzierając się przez pokrzywy i w końcu trafiłyśmy na właściwy brzeg, na punkt i na majestatycznego żurawia będącego najlepszym dopełnieniem naszego „landszaftu”. Przystanęłyśmy na chwilę ciesząc oczy tym widokiem i wyrażając swój podziw dla Kwita, który wynalazł takie cudne miejsce J

Dalsza droga przebiegła bez szczególnych niespodzianek – wystarczyło dotrzeć do drogi, a potem podążyć wzdłuż polanki, znaleźć rzeczkę i kontynuować wędrówkę wzdłuż jej brzegu, żeby dotrzeć do jeziora i punktu. Chwila konsternacji gdy rzeczka zniknęła gdzieś w chaszczach, ale za chwilę już byłyśmy przy punkcie. Dalej wybrałyśmy wariant bezpieczny – drogą dookoła jeziora, do skrzyżowania i prosto na punkt. Jak wymyśliłyśmy, tak też uczyniłyśmy, ale Piotrek życia nam nie ułatwiał (jedynie zapewniał ładne widoki) więc punkt trzeba było „wyniuchać” pomiędzy trzcinami. Do ran szarpanych przez kolce malin dołączyły, za sprawą ostrych trzcin, rany cięte.

A tak sobie wędruję... Fot. Marta Trojecka

Kolejny punkt, na skraju lasu, był łatwizną – lampion umieszczony w rozgałęzieniu drzewa „wszedł” nam sam. Potem kluczowa decyzja – lecimy przez łąkę ryzykując spotkanie z krowami i rowami nie do przebycia, czy na około, drogą. Wybrałyśmy wariant pierwszy – łąkę – piękną! Białe rumianki, żółte jaskry i do tego dzwonki jak ze starej ilustracji do bajki o Calineczce, połączone z delikatnymi trawami kołyszącymi się na wietrze tworzyły obraz godny najlepszego pędzla – niedościgniony ideał w zakresie doboru roślin.

A kanały okazały się być jedynie strużkami, które można było pokonać jednym krokiem. Dotarłyśmy do lasu, przemieszczałyśmy się wzdłuż pola, aż nagle zobaczyłam bociana. Niby nic, ale tan stał ma słupku płotu, jak kura, i spokojnie się czyścił. Bałam się, że ze zmęczenia mąci mi się wzrok, ale Marta potwierdziła, że ona też widzi bociana jak kura … dziwne te ptaszyska.

Lecimy dalej – przed nami ostatni punkt, łatwy, bo wystarczyło znaleźć właściwą drogę w lesie i już. Znalazłyśmy ją, ale … reumatyzm mi nie grozi po tym krótkim odcinku jaki nią przebyłyśmy! Drogę objęły w posiadanie pokrzywy i miały za nic czyjeś krótkie spodnie i gołe nogi – smagały bezlitośnie! Ominęłyśmy to przyjemne miejsce i nieco naokoło dotarłyśmy do tej właściwej drogi. „Martuś, ale ta droga idzie w innym kierunku niż trzeba, to nie nasza!” „Krysia, a w którą stronę trzymasz mapę?” hmmm… no tak… Dobrze, że Marta tam była J

Paśnik, ostatni lampion na trasie – mamy komplet! I do bazy – spokojnie, podziwiając przyrodę i ciesząc się mile spędzonym czasem, dobiegłyśmy do Nawiad. Cała nasza gromadka zgotowała nam gorące powitanie, w takich okolicznościach wyjątkowo miło było wrócić do bazy.
Dzięki wszystkim za ten udany, piękny weekend J

Komentarze