W paszczy tygrysa - biegi górskie po holendersku

Stres jest, poczucie odpowiedzialności, bo przecież na numerze startowym mam napisane, że jestem z Polski, a poza tym rodzina i holenderscy przyjaciele… Zależało mi na wyniku – przebiegnięciu całej trasy, która choć w płaskiej Holandii, wcale płaska nie jest, i uzyskaniu satysfakcjonującego mnie czasu. 

Po tym, jak w połowie sierpnia przebiegłam tę trasę (zamiast 15 wyszło mi 20 km) doznałam objawienia – nie ma co oczekiwać, że to będzie łatwe, bo nie będzie! Garmin był nieubłagany, po treningu pokazał mi prawie 200 m przewyższeń, nie mówiąc już o tym, że przekonałam się, że ponad połowa trasy wiedzie w górę. No i słynna „ściana”, przypominająca górską drogę wijącą się serpentynami i absolutnie nie pasująca do wizji płaskich, ciągnących się po horyzont, pól uprawnych.

Wróciłam do Warszawy i zaczęłam treningi – miałam ponad miesiąc na przygotowania. Zwiedziłam nasze warszawskie góry – Kazurkę, Kopę Cwila, Kopiec Powstania Warszawskiego i oczywiście wydmy w Falenicy. Z każdym treningiem czułam, jak moja i tak całkiem niezła forma, stawała się jeszcze lepsza. Kolejne podbiegi stawały się coraz łatwiejsze, nogi niosły coraz lepiej.

W końcu nadszedł czas wyjazdu do Holandii. Sobota upłynęła miło i leniwie, a niedziela powitała nas promieniami słońca. Powolny, niespieszny poranek (start był dopiero o 14.00), dobre śniadanie, drzemka w ogródku – pełny relaks. Aż w końcu, kilka minut po 13.00, pod domem przebiegli uczestnicy startujący na krótkim, 5 km dystansie. Młodzi i starzy, wysportowani i tacy, którzy zaczynają przygodę z bieganiem, chudzi i nieco zaokrągleni – każdy ze swoimi założeniami, każdy ze swoim celem – piękny widok. Poczułam miły dreszczyk… O tak, czas iść na start!

Wskoczyłam w ciuchy biegowe, G wskoczył na rower i ruszyliśmy do centrum miasteczka oddalonego o jakieś 400 m od domu. Przed startem czułam się dziwnie – niewiele rozumiałam z tego co mówili ludzie dookoła, to jedno, a drugie, to czułam się jak w lesie – mały krasnal pomiędzy olbrzymami. G był ze mną do samego strzału, potem miał szybko wskoczyć na rower i jechać do domu, żeby mnie dopingować na trasie. 

Ruszyliśmy. Najpierw zwarty peleton, z czasem zaczął się wydłużać, a gdy byliśmy już przed domem, miałam całkiem luźno obok siebie. I wtedy pierwszy raz mało nie poryczałam się ze wzruszenia – przed domem stał G z holenderskimi przyjaciółmi wołającymi moje imię (po polsku! Krysia!) i machającymi transparentem „Christina la Tigra”. Dodało mi to skrzydeł i przykleiło uśmiech do twarzy J

Biegłam dalej czekając na moment, gdzie teren zaczynał się wznosić, gdzie spodziewałam się trudności. Ale poszło gładko! Wybiegliśmy z lasu, po prawej pojawiły się wrzosowiska (szkoda, że już nie kwitły), jeszcze parę kilometrów i będzie punkt z wodą i zawrotka. Wypatrywałam mojej grupy kibiców i nie zawiodłam się J znowu gardło ścisnęło mi się ze wzruszenia gdy zobaczyłam transparent z tygrysem, gdy zobaczyłam G z przyjaciółmi, którzy mnie dopingowali i robili zdjęcia… To była piękna chwila, która dodała mi skrzydeł.


I na tych skrzydłach leciałam drugą połowę biegu – już więcej w dół, poza oczywiście słynną „ścianą” z oddzielnym pomiarem czasu (dobrze się przygotowałam, bo już nie była taka stroma jak miesiąc wcześniej) i gąbkami nasączonymi lodowatą wodą na samej górze. Jak cudownie było schłodzić rozgrzany do czerwoności kark! Ostatnie zakręty… muzyka grana przez małą orkiestrę siedzącą na trawniku przy skrzyżowaniu i już do ronda i do mety! Jedni znajomi, drudzy i mój G wołający mnie po imieniu, bijący brawo… to zostaje w pamięci na
długo J

Komentarze